Film o niczym. Tak właśnie pomyślałem gdy zobaczyłem napisy końcowe. Zmarnowałem czas na tym polskim filmie, który opowiada o kibicach piłkarskich jednej z drużyn grającej w klasie B.
No dobra, przyznaję się od razu, że żaden ze mnie wielki fan piłki nożnej. Oglądam zawsze mecze naszej reprezentacji i to mi w zupełności wystarcza jeśli chodzi o ten sport. Nie rozumiem z kolei ślepej miłości do lokalnych drużyn i tego całego bzika na tym punkcie. Dla mnie ta postawa jest zupełnie niepoważna i raczej kierowana dla młodzieży i dzieci niż dorosłych facetów lub kobiet.
Zawiedziony i trochę oszukany. O tak właśnie się poczułem się po opuszczeniu sali kinowej. „Spectre” to średni film akcji z ogromnym budżetem reklamowym, który skutecznie nakręcał widza od ładnych paru tygodni.
No i doczekaliśmy się premiery światowej, ogromny zachwyt widzów, recenzentów i krytyków filmowych. Słyszymy i czytamy, że to najlepsza część Bonda, a Daniel Craig to najlepsze wcielenie 007 od początku świata. Ciężko nie dać się nabrać, bo przecież większość nie może się mylić (hehe) no i sam New York Times pieje z zachwytu, więc to musi być hit! Do kina szedłem na pewniaka, że to będzie dobrze spędzony czas i nie będę kręcił nosem bo to przecież kolejna przygoda z Jamesem Bondem! Ehhh...
Ludzie, czego Wy chcecie od tego filmu? Dlaczego użytkownicy największych serwisów filmowych w Polsce tak słabo oceniają „Miasto 44”? Osobiście tego po prostu nie rozumiem. Obejrzałem film i z czystym sumieniem wystawiłbym naszej rodzimej produkcji mocną siódemkę. Jednak nie dawno zwiedzałem Warszawę w tym między innymi Muzeum Powstania Warszawskiego, dzięki czemu poznałem nowe fakty i historie jakich nie znałem wcześniej, poruszyło mnie to, zatem ostatecznie „Miasto 44” to dla mnie produkcja, którą oceniam na 8/10.
Niektórzy z Was będą pamiętać, że horrory jako gatunek filmowy jest mi obcy. Po prostu nie lubię i już, nikt mnie do tych filmów nie przekona (nawet najlepszych w gatunku) i lepiej niech nie próbuje. Carrie oglądnąłem tylko z uwagi na moją drugą połówkę, która to wręcz uwielbia się bać podczas oglądania takich filmów. W ogóle wydaje mi się, że oglądanie horrorów to domena kobiet, czy zgadzacie się ze mną?
Z tego co pamiętam, nawet jak byłem młodym widzem i miałem naście lat, to takie filmy jak "Robot Jox" czy wszelkie tasiemce azjatyckiej Godzilli zwyczajnie mnie odpychały. Wtedy był to dla mnie marny sposób na spędzanie czasu przed odtwarzaczem video i telewizorem, szukałem innego rodzaju filmów, ten gatunek mi nie podchodził. Minęło już trochę lat od tamtych dni i uznaję, że w tej materii się nie zmieniłem, poglądy nadal podobne. Mimo to, zachęcony recenzjami znajomych, postanowiłem sprawdzić na własnej skórze czym jest wychwalany "Pacific Rim", bo ogólnie lubię przecież science-fiction.
Redemption czyli odkupienie. Tak powinno tłumaczyć się tytuł tego filmu. W Polsce pojawił się on jednak pod tytułem „Koliber” w reżyserii Stevena Knigtha. Jest to opowieść o cierpiącym na uraz posttraumatyczny dezerterze z wojskowych sił specjalnych stacjonujących w Afganistanie Joey Jonesie, który po ucieczce z wojska ląduje na mrocznych ulicach Londynu, jako bezdomny. Żyjąc wśród bezdomnych powoli zaczyna żyć takim samym życiem stopniowo zapominając o tym kim był i co przeżył. Pewnego dnia zostaje pobity przez kilku opryszków i trafia do upuszczonego mieszkania co daje mu możliwość na przyjęcie nowej tożsamości i powrót do normalnego życia.
Ostatnimi czasy nie pisałem recenzji. Powody są dwa: primo – oglądałem filmy tak beznadziejne, że nie da się o nich nic napisać, secundo – oglądałem filmy tak dobre, które odbierają swym mistrzostwem umiejętność tworzenia na ich temat opinii. Zdaje się, że wszystko co się napisze o „Długu” Krzysztofa Krauzego czy „Szkolnej jatce” Josepha Kahna jest zaledwie nabożną prośbą żebraka skierowaną do bogacza i skazaną na niepowodzenie. Takie są wszelkie słowa krytyczne pod adresem tych dzieł, choćbyście zaprzeczali, ich autorytet jest niepodważalny.
Choć kolejny wpis kinowy miał dotyczyć całkiem zgrabnej produkcji s-f, czyli Loopera, to wczorajsze zapoznanie się z Moonrise Kingdom całkowicie zmieniło moje priorytety. Stąd też, poniższa notka – zbiór refleksji na temat produkcji, dotyczyć będzie właśnie filmu Kochankowie z Księżyca. O zgrozo! Spolszczonego tytułu nie mam zamiaru więcej w tym tekście użyć. Jest tragiczny i zastanawiam się czemu, po raz kolejny, dystrybutor zdecydował się na zupełnie nieadekwatne tłumaczenie. Przy okazji, nie zdziwię się, jeżeli przez takie właśnie posunięcie, film odpuści sobie sporo osób przekonanych, że musi to być głupia komedia romantyczna lub też bajka dla dzieci. Brawa dla polskiego dystrybutora...
Coraz częściej w kinie - zwłaszcza amerykańskim- pojawia się tendencja na przenoszenie komiksu na ekran. Czasem jest to udana próba, a czasem nie. Dlatego też z dużym sceptycyzmem zasiadłam do oglądania filmu „Sin City. Miasto grzechu” Roberta Rodrigueza. I muszę przyznać, że byłam zaskoczona.
Film przedstawiający współczesny obraz polskich stróżów prawa, którzy pilnując porządku na ulicach, okazuje się, że sami mają „bałagan” w swoim życiu, w głowach i na komendzie. Pierwsza scena, którą widzimy to świętujące towarzystwo na domowej imprezie, alkohol leje się strumieniami, wszyscy się śmieją i opowiadają historie. Pocałunkom, szczerym uściskom nie ma końca. Na pierwszy rzut oka widać, że się wszyscy bardzo dobrze znają i szanują. Niesamowicie czują się w swoim towarzystwie i błędem nie będzie jeśli pomyślimy, że to jedna wielka rodzina. I takie ciepłe relacje panują nie tylko po ale również i w pracy.
Przenoszenie powieści na ekran często bywa trudne, gdyż niesie ze sobą możliwość kompromitacji, ale jeśli reżyser, scenarzysta i aktorzy dają z siebie wszystko to wychodzi Wielkie dzieło. Tak jak w przypadku filmu „Milczenie owiec” na podstawie powieści Thomasa Harrisa o tym samym tytule.
Piękno życia polega na jego nieprzewidywalności. Można planować i udawać, że trzymamy wszystkie sprawy w garści, ale w odpowiednim momencie los i tak przyjdzie po swoje. I właśnie o tym tragicznym napięciu opowiada Roser Aguilar w swoim pełnometrażowym debiucie.
Will Montgomery (N. Cage) wraz ze swoją trzyosobową ekipą, napada na bank i kradnie 10 mln $. Jednak podczas karkołomnej ucieczki przed agentami FBI i policją zostaje ujęty, ale pieniądze w tym czasie magicznie znikają. Złodziej idzie siedzieć na 8 długich lat. Po wyjściu z więzienia zarówno FBI jak i starzy znajomi Willa chcą zdobyć pieniądze, które wyparowały przed laty w niewyjaśnionych okolicznościach. Sposobem na to okazuje się porwanie córki Willa...
Reklama dźwignią handlu. Nabrałem się i ja. Wczoraj, z liczną grupą znajomych wpadłem do Cinema City na nowego Bonda – mowa oczywiście o Skyfallu. Godzina 20.30, sala pęka w szwach. Dawno nie widziałem tylu ludzi w kinie, ale nie ma się co się dziwić. Wyśmienity zwiastun, świetna piosenka Adele promująca tytuł i dobra obsada aktorska robią swoje. Producent zapewnia, że przez ponad 2 godziny nie przyjdzie się nam nudzić. Kuszą również wysokie noty na Filmwebie i jeszcze wyższe na IMDB. Dlatego też, choć fanem serii o najbardziej znanym agencie brytyjskiego wywiadu nie jestem, tym razem postanowiłem obejrzeć dzieło na wielkim ekranie.
Rzadko zdarza mi się oglądać filmy z gatunku science-fiction. Jeśli jednak zdecyduję się już jakiś zobaczyć musi to być prawdziwa perełka gatunku. I taki właśnie jest film Luca Bessona „Piąty element”, który można nazwać już filmem kultowym.
To żywych należy się obawiać. Martwi nie zrobią nikomu nic złego. Takie słowa wypowiada jeden z bohaterów filmu „Szepty”. Dlaczego jednak zmarli ukazują się żywym? Może mają dla nich jakieś przesłanie?
Wszyscy dobrze wiemy, że wampiry są w modzie. To wszystko swój początek wzięło od słynnej sagi "Zmierzch". Przyznam, że obejrzałem dotychczasowe części i obejrzę ostatnią (premiera w listopadzie). Ot, po to żeby mieć wgląd na całość. Nie powiem, żebym się zachwycił, nie powiem nawet, że mi się podobało. Do tego, przechadzając się po księgarniach możemy zauważyć nawet specjalne stoiska z książkami o wampirach i wygląda na to, że to bardzo poczytny gatunek. O gustach się nie dyskutuje…
Udawanie osobnika innej płci jest dość częstym tematem filmowym. Reżyserzy wykorzystują ten chwyt, by zaskoczyć widza i go rozbawić. Szeroka gama filmów o tej tematyce, na przykład Pani Doubtfire, Tootsie, Ona to on, Po prostu chłopak pokazuje jak popularny jest to motyw. Przemiana jest zawsze szczegółowo zaplanowana, by uniknąć dekonspiracji. Również na w Polsce kręcone są tego typu produkcje, na przykład Zamiana, w której główne role zagrali Grażyna Wolszczak i Piotr Gąsowski i oczywiście Złoty środek, wyreżyserowany przez Olafa Lubaszenkę.
Róża - piękny kwiat, szlachetny. Gdybym miał wymyślić charakter tej rośliny, na pewno byłaby to chłodna uwodzicielka z pazurem. W taki sam sposób nastawiłem się na "Różę" Wojciecha Smarzowskiego. Pomyliłem się bardzo mocno...
Film głośno promowany chyba od roku. Wielka kampania reklamowa. Wszyscy kinomaniacy czekali z niecierpliwością. Jak to możliwe, że coś takiego okazuje się klapą? Do tego należy dodać, że twórcą filmu jest nie kto inny, jak Ridley Scott. Ten Ridley Scott.
Odwaga? Nie dzisiaj. Rodzina? Tylko na zdjęciu. Kłamstwo? Zawsze usprawiedliwione. Miłość? Dla mięczaków. Czy życie nie WYMYKa nam się spod kontroli? Czasami trudno zapanować nad naszym życiem, tak samo, jak nad rozpędzonym samochodem. Czasami nasze życie, rozpędza się do tego stopnia, że nie potrafimy racjonalnie myśleć i wyhamować. Dwaj bracia, jadą samochodem. Brawurowa jazda cudem nie skończyła się wypadkiem. Ale nie jest to "happy start". Później dzieje się tylko gorzej.
Algi, dobrze ugotowana specjalna odmiana ryżu, surowa ryba, najlepiej tuńczyk, ale moze też być łosoś lub krewetki. Ah i oczywiście sos sojowy. Makizushi, oshizushi, nigirizushi... tak, to tradycyjna japońska potrawa. SUSHI. Dla jednych to tylko strawa, drugim to całe życie.
David Gelba pokusił się na pokazanie światu bardzo niszowego, a zarazem ciekawego tematu. W swoim dokumencie "Jiro śni o sushi" przedstawia historię 85-letniego Jiro Ono, mistrza sushi. Znawcom i wielbicielom tej potrawy, nazwisko głównego bohatera mówi bardzo dużo. Jiro Ono znany jest na całym świecie w kręgach smakoszy "potrawy z surowej ryby".
Czy potrafimy z łatwością okazywać emocje? Czy potrafimy komunikować się niewerbalnie? Czy potrafimy oddać całych siebie dla dobra innych? Czy potrafimy… Takie i wiele innych pytań zrodziło się w mojej głowie po obejrzeniu filmu Wima Wendersa "Pina". Choć określenie, czyj jest to film – nie będzie łatwą sztuką.
Za dwa lata koniec świata. Przepowiednie świętych, natchnionych i uczonych. Ileż to już razy przeżywaliśmy domniemane "końce świata". Nawet liczba mnoga tego wyrażenia brzmi idiotycznie, bo ile tych końców ma być. Nową wersję zagłady ludzkości, zaprezentowaną w filmie "Przyjaciel do końca świata" przez Lorence Scafaria, możemy oglądać na ekranach kin. Podobno ta miała być zabawna i wzruszająca. Dobrze, dobrze – nie jest taka zła.
Recenzja takiego filmu wymaga odpowiednich warunków. Tak więc natchnienie dopadło moich trzewi w autobusie. O północy. W owym czasie pewna kobieta, przez niektórych (m.in. moją narzeczoną) nazywana „głupią ci...”, nie zamykając japy przemieszczała się z miejsca na miejsce. Nie zdziwi was chyba, że w takiej chwili człowiek zionie gniewem. Ja zionę gniewem i kreatywnością, wobec czego zacząłem zastanawiać się nad torturami (z wiadomych względów) jakie można by zastosować wobec ludzi nadmiernie energicznych.
Tym razem do kina wybrałem się z własnej, nieprzymuszonej woli. Nie zdarza się to często, jednakże Prometeusz Ridleya Scotta, na długo przed wejście do multipleksów był dla mnie pozycją obowiązkową wśród tytułów, z którymi warto zapoznać się nie w domowym zaciszu, a na dużym ekranie, w dodatku w 3D. Choć na kilka dni przed seansem, zdążyłem się już naczytać niepochlebnym opinii na temat dzieła od kilku znajomych to w głębi serca wierzyłem, że w moim przypadku będzie inaczej. Jako fan serii Obcego i silny zwolennik dobrego kina s-f byłem nieugięty. Dodatkowo, takie pozycje reżysera jak kultowy już Blade Runner, Gladiator czy Helikopter w Ogniu podtrzymywały moją nadzieję w to, że i tym razem się nie zawiodę. Również oceny na IMDB były stosunkowo przychylne (7,6/10), choć nie tak rewelacyjne jakbym się początkowo mógł spodziewać. Całości mojej wiary w triumf Prometeusza dopełniła kapitalna ścieżka dźwiękowa, której słuchałem już na kilka dni przed spektaklem i równie dobry, trzymający w napięciu zwiastun, krążący od dawna po sieci.
Jakieś dobre dwa lata temu kupiłem w antykwariacie małą bordową książeczkę z wytłoczonym na okładce tytułem „Koriolan” autorstwa Williama Shakespeare’a. Dla przeciętnego czytelnika jest to dramat raczej mało znany, bez pamiętnych metafor, napisany prostym językiem z nieskomplikowaną fabułą. Sztuka pisana w pośpiechu, jakby od niechcenia. Temat dzieła jednakże ponadczasowy – sposoby i sens politycznych działań, wola społeczeństwa, prawa i obowiązki rządzących i rządzonych. Dramat pochłonąłem w jedną noc i odłożyłem na półkę i choć nie jest to majstersztyk na skalę Romea i Julii czy innych dzieł pisarza, to muszę przyznać, że przypadł mi do gustu.
Podobno więź łącząca bliźnięta jest bardzo silna. Tak silna, że kiedy jedno umiera drugie to odczuwa. I tak samo jest w przypadku bohaterki hiszpańskiego filmu „Oczy Julii”. Ale po kolei.
No i stało się, wyciągnęli mnie do kina! Na szczęście pozwolili zadecydować o filmie. Klasycznie - w repertuarze prawie nic ciekawego, może dwie, góra trzy pozycje warte obejrzenia. Bez wahania wskazałem norweski obraz nieznanego mi reżysera - Mortena Tylduma. O Łowcach Głów słyszałem bowiem już wcześniej co nieco od mojej koleżanki o zbliżonych gustach filmowych. Wybór był jak najbardziej trafiony.
Po Inland Empire, które w moim odczuciu jest całkiem pokaźną skazą w dorobku Lyncha zrobiłem sobie krótką przerwę na lekki film sensacyjny, jakim był całkiem udany Safe House. Wczoraj postanowiłem jednak po raz kolejny wrócić do twórczości Davida Lyncha. Jako, że sporo dzieł tego reżysera już widziałem, zdecydowałem się cofnąć w czasie o 32 lata i obejrzeć jego drugi pełnometrażowy a pierwszy studyjny film – Człowieka Słonia z 1980 roku. Pozycja już dawno temu zyskała miano kultowej, w rozgłosie pomogło również 8 nominacji do Oscara i 4 do Złotych Globów a także, już nie nominacje a pierwsze miejsca w ramach BAFTA: za najlepszy film, aktora i scenografię. Spodziewałem się więc solidnego kina i tym razem nie zawiodłem!