To żywych należy się obawiać. Martwi nie zrobią nikomu nic złego. Takie słowa wypowiada jeden z bohaterów filmu „Szepty”. Dlaczego jednak zmarli ukazują się żywym? Może mają dla nich jakieś przesłanie?
Róża - piękny kwiat, szlachetny. Gdybym miał wymyślić charakter tej rośliny, na pewno byłaby to chłodna uwodzicielka z pazurem. W taki sam sposób nastawiłem się na "Różę" Wojciecha Smarzowskiego. Pomyliłem się bardzo mocno...
Odwaga? Nie dzisiaj. Rodzina? Tylko na zdjęciu. Kłamstwo? Zawsze usprawiedliwione. Miłość? Dla mięczaków. Czy życie nie WYMYKa nam się spod kontroli? Czasami trudno zapanować nad naszym życiem, tak samo, jak nad rozpędzonym samochodem. Czasami nasze życie, rozpędza się do tego stopnia, że nie potrafimy racjonalnie myśleć i wyhamować. Dwaj bracia, jadą samochodem. Brawurowa jazda cudem nie skończyła się wypadkiem. Ale nie jest to "happy start". Później dzieje się tylko gorzej.
Algi, dobrze ugotowana specjalna odmiana ryżu, surowa ryba, najlepiej tuńczyk, ale moze też być łosoś lub krewetki. Ah i oczywiście sos sojowy. Makizushi, oshizushi, nigirizushi... tak, to tradycyjna japońska potrawa. SUSHI. Dla jednych to tylko strawa, drugim to całe życie.
David Gelba pokusił się na pokazanie światu bardzo niszowego, a zarazem ciekawego tematu. W swoim dokumencie "Jiro śni o sushi" przedstawia historię 85-letniego Jiro Ono, mistrza sushi. Znawcom i wielbicielom tej potrawy, nazwisko głównego bohatera mówi bardzo dużo. Jiro Ono znany jest na całym świecie w kręgach smakoszy "potrawy z surowej ryby".
Czy potrafimy z łatwością okazywać emocje? Czy potrafimy komunikować się niewerbalnie? Czy potrafimy oddać całych siebie dla dobra innych? Czy potrafimy… Takie i wiele innych pytań zrodziło się w mojej głowie po obejrzeniu filmu Wima Wendersa "Pina". Choć określenie, czyj jest to film – nie będzie łatwą sztuką.
Recenzja takiego filmu wymaga odpowiednich warunków. Tak więc natchnienie dopadło moich trzewi w autobusie. O północy. W owym czasie pewna kobieta, przez niektórych (m.in. moją narzeczoną) nazywana „głupią ci...”, nie zamykając japy przemieszczała się z miejsca na miejsce. Nie zdziwi was chyba, że w takiej chwili człowiek zionie gniewem. Ja zionę gniewem i kreatywnością, wobec czego zacząłem zastanawiać się nad torturami (z wiadomych względów) jakie można by zastosować wobec ludzi nadmiernie energicznych.
Jakieś dobre dwa lata temu kupiłem w antykwariacie małą bordową książeczkę z wytłoczonym na okładce tytułem „Koriolan” autorstwa Williama Shakespeare’a. Dla przeciętnego czytelnika jest to dramat raczej mało znany, bez pamiętnych metafor, napisany prostym językiem z nieskomplikowaną fabułą. Sztuka pisana w pośpiechu, jakby od niechcenia. Temat dzieła jednakże ponadczasowy – sposoby i sens politycznych działań, wola społeczeństwa, prawa i obowiązki rządzących i rządzonych. Dramat pochłonąłem w jedną noc i odłożyłem na półkę i choć nie jest to majstersztyk na skalę Romea i Julii czy innych dzieł pisarza, to muszę przyznać, że przypadł mi do gustu.
No i stało się, wyciągnęli mnie do kina! Na szczęście pozwolili zadecydować o filmie. Klasycznie - w repertuarze prawie nic ciekawego, może dwie, góra trzy pozycje warte obejrzenia. Bez wahania wskazałem norweski obraz nieznanego mi reżysera - Mortena Tylduma. O Łowcach Głów słyszałem bowiem już wcześniej co nieco od mojej koleżanki o zbliżonych gustach filmowych. Wybór był jak najbardziej trafiony.
Film "Przetrwanie" byłby totalną stratą czasu gdyby nie to, że zagrał w nim Liam Neeson. A dzięki temu, że wcielił się w postać głównego bohatera to strata czasu też jest, ale już nie taka totalna. Można powiedzieć, że "Przetrwanie" ogląda się dla niego i jego charakterystycznego głosu.
Tak sobie myślę, co teraz będzie, gdy pomnik Józefa Piłsudskiego w Toruniu nie przedstawia Daniela Olbrychskiego w stroju legionisty? Czy gimnazjaliści będą wiedzieć, że Józef Piłsudski, ten na Placu Mariana Rapackiego, to właśnie ten Piłsudski, prawdziwy, najprawdziwszy? Nadeszła wiekopomna chwila, kiedy pomniki historycznych postaci przekuwać będziemy na ich filmowe adaptacje, a wszystko przez pierwszy polski film w 3D a mianowicie 1920 Bitwa warszawska.
„Ostatnia miłość na ziemi”, produkcja z 2011 roku. Polskie tłumaczenie nie do końca przemyślane, dosłowne tłumaczenie może byłoby zbyt „suche”- „Perfect Sense”-„Doskonały rozsądek”. W filmie główne role zagrali: Eva Green /”Casino Royal”/, Evan McGregor /”Autor widmo”, „Debiutanci”/. Odczucia osób które obejrzały film są róże. Jedni mówią o mdłym romansie, inni zachwycają się różnymi warstwami obrazu. Ja zaliczam się do drugiej grupy. Ale od początku.
Miłość jest jednym z najpopularniejszych tematów filmów, nie tylko amerykańskich. Fabuła komedii romantycznych jest prosta: perypetie dwojga kochanków kończące się pojednaniem z nadzieją na ślub i bajkowe „żyli długo i szczęśliwe”. "Kocha, lubi, szanuje", czyli najnowszego dzieła Johna Requy i Glenna Ficarry nie można zaliczyć do grupy przesłodzonych i przewidywalnych komedii romantycznych. Oczywiście dużo jest w tym filmie miłości. Można powiedzieć, bohaterowie nią oddychają.
Natknąłem się ostatnio w sieci na ciekawy film prądu niezależnego. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że obraz ten jako jeden z nielicznych pod względem układu semantycznego szczególnie w warstwie formalnej bije na głowę nie tylko obrazy swoich kolegów półprofesjonalistów, ale też profesjonalistów. Dlaczego? Bo forma, bez nadmiaru efektownych środków artystycznych i sztampowych rozwiązań idealnie odwzorowuje treść. Wewnętrznym więc moim nakazem jest próba zmierzenia się z analizą tego filmu. Oczywiście piszę o krótkometrażowy dokumencie „Paragraf na bierność” Agnieszki Opyt i Dominika Krawczyka.
Uważam się za małego fana serii Mission Impossible, więc moja opinia może niestety nie być obiektywna. Ale czy recenzja filmu powinna być w ogóle obiektywna? W końcu chodzi o wyrażenie własnych przemyśleń, a nie dostosowanie się do większości widzów czy krytyków filmowych. Nawet jeśli płynie się pod prąd i wiatr w oczy wieje. Zatem po tym krótkim wstępie mogę napisać kilka słów o najnowszych przygodach Ethana Hunta.
Nie wiemy, w jakim mieście toczy się akcja. Nie wiemy, jaki jest dzień tygodnia czy miesiąc. Nie wiemy, jakie są imiona dwóch głównych (i jedynych) bohaterów tego filmu.
Wiemy tylko, że rozmowa toczy się w mieszkaniu w biednej dzielnicy między Czarnym, który jest byłym więźniem - chrześcijaninem, a Białym - profesorem, ateistą. Mimo iż wszystko ich dzieli - wykształcenie, historia, podejście do życia - od samego początku jest to dyskusja między dwoma szanującymi się ludźmi. Gdyby spotkali się w bardziej dogodnych okolicznościach, mogliby się zaprzyjaźnić.
Kolejna udana ekranizacja losów kobiety uwikłanej w odwieczną wojnę jaką toczy każdy z nas. Wojnę emocji i rozumu. Jej losy są osadzone w epoce pałaców, dorożek, ale i wielkiej biedy. Los płci pięknej tej epoki zależy od urodzenia - dla kobiet z wyższych warstw. Dla reszty los jest bardziej surowy.
Jane jest kobietą o porcelanowej cerze, urodzie nie porywającej. Lecz posiada magnetyzm który każe patrzeć w głębokie i łagodne oczy. Za łagodnością dostrzec można upór dbania o swą godność. Usta wyrażają się oszczędnie. Oczy za nie przemawiają. Jane traci rodziców, jej los zależny jest kaprysów ciotki. Ciągłe upokorzenia ze strony dzieci ciotki doprowadzają do usunięcia Jane z domu. Traci też przyjaciółkę. Straty każą jej nieustannie czuwać na kolejny cios.
Wampiry, kto nie oglądał w życiu filmu o wampirach? Księża, kto nie oglądał ich w życiu na żywo? Jedno i drugie nam nieobce. A co gdyby to połączyć, dorzucić wątki a la wojna nuklearna, przesunąć wszystko w czasie i wywalić na dzikim zachodzie, w który zamienia się XXI-wieczne Stany Zjednoczone? Film zapowiada się niczym surrealistyczna powieść Nathanaela Westa. Nikt jednak nie wybierze się do wnętrza konia trojańskiego by poznawać świat przez odbyt. Chociaż, moim zdaniem, film raczej adresowany jest do intelektualnych odbytów a nie do widzów.
Uciec, ale dokąd?, czyli “Sala samobójców”. Jak to się dzieje, że “normalna” jednostka się stacza? Zamyka? Izoluje od Rodziny? Jak dochodzi do sytuacji w której Rodzina staje się sobie obca? Kiedy to się dzieje? I kiedy już się to zaczęło, jak to zatrzymać? Jak odwrócić skutki tego, co się wydarzyło?
Dominik Santorski, główny bohater filmu Jana Komasa, wiedzie dość rutynowe życie nastolatka z “dzianymi” rodzicami. Chodzi do prywatnej szkoły, stać go na wszystko, ma znajomych, zainteresowania i własnego kierowcę. Jest nieco ironicznie grzeczny, wie, że należy mu się szacunek, ale nie robi kłopotów. Zna plan na pamięć, parafrazując wypowiedź Dominika. Nadchodzi dzień studniówki. Dochodzi na niej do pocałunku, który sprawi, że życie chłopaka się obierze całkiem nowy kierunek. Ogromną rolę odegra w nim Dziewczyna z Różowymi Włosami.
Ostatnio miałem okazję obejrzeć debiut reżyserski Cezarego Pazury zatytułowany „Weekend”. Niestety nie wspominam tego doświadczenia dobrze. Idąc za ciosem chciałem jednak dać szansę kolejnej polskiej produkcji i wierzyłem, że tym razem się nie rozczaruję. Mój wybór padł na film Andrzeja Saramanowicza, „Jak się pozbyć cellulitu”.
Mówi się: do trzech razy sztuka i byłem bardzo ciekaw, czy faktycznie tak jest. Tyczy się to moich ostatnio zrecenzowanych filmów z rodzimej fabryki. Po dwóch niewypałach noszących tytuły „Weekend” i „Jak się pozbyć cellulitu”, ciężko było mi się skusić na kolejną polską produkcję. Jednak każdemu należy dać szansę, a jej wykorzystanie to całkowicie innym temat.
Pomimo, że Święta Wielkanocne obchodziliśmy kilka miesięcy temu, a do kolejnych jeszcze sporo czasu, dzięki dystrybutorowi Tim Film Studio, możemy chociaż na chwilę poczuć klimat tych dni. Żółte kurczaki, malowane jajeczka no i oczywiście zając wielkanocny powracają do nas w filmie z kategorii kina familijnego, pt. „HOP”.
Każdorazowo, kiedy zbliżają się Święta Bożonarodzeniowe na kinowych ekranach gości film, który swoją tematyką nawiązuje do tego okresu. Wielkanoc, które jest najstarszym i najważniejszym świętem w wierze chrześcijańskiej, przez producentów filmowych zawsze było omijane szerokim łukiem. A szkoda, bo jest to idealny temat do opowiedzenia ciepłej, życiowej i rodzinnej historii, która pomimo formy lekkiej, łatwiej i przyjemnej, niesie pozytywne przesłanie.
Są takie miejsca na ziemi, gdzie poranny śpiew ptaków niesie się kilometrami. Gdzie zwierzęta na śniadanie spijają poranną rosę z egzotycznych roślin. Miejsca, gdzie fauna i flora stanowią oszałamiającą feerię barw. Panuje tam zrozumienie, przygoda i wolność.
W takim właśnie miejscu urodził się Blu - główny bohater filmu "Rio" - piękna niebieska papuga.
Niestety jego beztroskie dzieciństwo w urokliwej dżungli zostaje przerwane. Handlarze zwierząt wywożą go do Stanów Zjednoczonych. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności papuga trafia do rąk Lindy. Dziewczyna udomawia egzotycznego ptaka. Stają się nierozłączni, świetnie się rozumieją, są przyjaciółmi. Blu jest bardzo mądrą papugą, która świetnie sobie radzi w świecie ludzi. Potrafi pić przez słomkę, samodzielnie otwiera i zamyka swoją klatkę itp.
Oglądając pierwszą część uśmiałam się do łez i umierałam z ciekawości jak ten film się skończy, śmiało mogę powiedzieć, że była to najlepsza komedia roku i jedna z lepszych jakie widziałam kiedykolwiek. Gdy dowiedziałam się, że kręcą Hangover Part II z niecierpliwością czekałam na premierę. Niestety, początek bardzo mnie rozczarował, był dokładną kopią części pierwszej, więc bardzo zawiedziona wyłączyłam film po 20 minutach. Tydzień później włączyłam go ponownie, głównie z nudów i obejrzałam do końca. I w sumie nie było tak bardzo źle…
Poszłam do kina oczywiście ze względu na pingwiny, ponieważ je uwielbiam i gdyby było to możliwe, to posiadałabym ich całe mnóstwo. O filmie wiedziałam jedynie, że będzie to jakaś komedia, no i „pingwiny” były w tytule. I był to naprawdę zabawny film.
Ale od początku. Tytułowy bohater to karierowicz, który odstawił na dalszy plan rodzinę i uczucia. Żona odeszła, dzieci nie chcą spędzać z nim czasu. Wszystko się zmienia, kiedy zastaje pod drzwiami bardzo nietypową przesyłkę. Otóż otrzymał od swojego ojca, podróżnika, z którym dawno nie miał już kontaktu, pod opiekę... pingwina. W wyniku szeregu nieporozumień zamiast odesłać go z powrotem, to otrzymał jeszcze kolejnych kilka pingwinów. Pingwiny uratowały mu życie.
Film od razu przyciągnął moją uwagę. Fakt, że jest to thriller sci-fi skłonił mnie wręcz do natychmiastowego obejrzenia tego obrazu... Poszedłem więc do kina i ... nie żałuję ;)
Akcja "Super 8" toczy się w małym, spokojnym miasteczku, w którym to mieszka grupka kreatywnych nastolatków posiadająca pasję jaką jest kręcenie filmów. Tym razem ich projekt jest bardziej ambitny. Chłopcy postanawiają włączyć do swojego tworu dziewczynę, która jednocześnie jako jedyna jest w stanie zapewnić im dojazd na odległy plan filmowy. Wszyscy razem udają się w nocy na stację kolejową w celu nakręcenia tam pierwszych scen do swojego filmu o zombie. I wtedy się zaczyna...
Do kina wybieram się stosunkowo rzadko. Stosunkowo, gdyż nie odpowiada mi stosunek jakości do ceny weń oferowany. Nie lubię bowiem przepłacać za oglądanie filmu, będąc otoczonym przez ludzi konsumujących popcorn i colę, czyniąc przy tym hałas większy niż salowe nagłośnienie. Raz na jakiś czas pojawia się jednak film, na który czekam z niecierpliwością od chwili pierwszych zwiastunów i informacji prasowych. Do powyższych należało między innymi "Drzewo Życia" znanego, mimo iż nieposiadającego dużego dorobku szpulowego, reżysera Terrenca Malicka.
Producenci "Jestem numerem cztery" wyniuchali sposób na przypływ łatwej, zielonej gotówki wyraźnie bazując na żenującym ale mimo wszystko kasowym "Zmierzchu". Zdawałoby się, że ""Jestem numerem cztery nam opowie o kolejnym superbohaterze z supermocami, który ratuje świat przed zagładą prawda? Jednak nic z tego, dostajemy film o miłości nastolatków jak to miało miejsce we wspomnianym (tfu) "Zmierzchu" a w tle jakieś tam majaczące moce głównego bohatera i namiastkę kina akcji. Co kto woli drodzy widzowie, ja jednak wolałbym kolejnego herosa i masę porywającej akcji, który ratuje świat lub chociaż jakieś miasto, a nie tylko swój egoistyczny tyłek.