Z tego co pamiętam, nawet jak byłem młodym widzem i miałem naście lat, to takie filmy jak "Robot Jox" czy wszelkie tasiemce azjatyckiej Godzilli zwyczajnie mnie odpychały. Wtedy był to dla mnie marny sposób na spędzanie czasu przed odtwarzaczem video i telewizorem, szukałem innego rodzaju filmów, ten gatunek mi nie podchodził. Minęło już trochę lat od tamtych dni i uznaję, że w tej materii się nie zmieniłem, poglądy nadal podobne. Mimo to, zachęcony recenzjami znajomych, postanowiłem sprawdzić na własnej skórze czym jest wychwalany "Pacific Rim", bo ogólnie lubię przecież science-fiction.
Rzadko zdarza mi się oglądać filmy z gatunku science-fiction. Jeśli jednak zdecyduję się już jakiś zobaczyć musi to być prawdziwa perełka gatunku. I taki właśnie jest film Luca Bessona „Piąty element”, który można nazwać już filmem kultowym.
Film głośno promowany chyba od roku. Wielka kampania reklamowa. Wszyscy kinomaniacy czekali z niecierpliwością. Jak to możliwe, że coś takiego okazuje się klapą? Do tego należy dodać, że twórcą filmu jest nie kto inny, jak Ridley Scott. Ten Ridley Scott.
Tym razem do kina wybrałem się z własnej, nieprzymuszonej woli. Nie zdarza się to często, jednakże Prometeusz Ridleya Scotta, na długo przed wejście do multipleksów był dla mnie pozycją obowiązkową wśród tytułów, z którymi warto zapoznać się nie w domowym zaciszu, a na dużym ekranie, w dodatku w 3D. Choć na kilka dni przed seansem, zdążyłem się już naczytać niepochlebnym opinii na temat dzieła od kilku znajomych to w głębi serca wierzyłem, że w moim przypadku będzie inaczej. Jako fan serii Obcego i silny zwolennik dobrego kina s-f byłem nieugięty. Dodatkowo, takie pozycje reżysera jak kultowy już Blade Runner, Gladiator czy Helikopter w Ogniu podtrzymywały moją nadzieję w to, że i tym razem się nie zawiodę. Również oceny na IMDB były stosunkowo przychylne (7,6/10), choć nie tak rewelacyjne jakbym się początkowo mógł spodziewać. Całości mojej wiary w triumf Prometeusza dopełniła kapitalna ścieżka dźwiękowa, której słuchałem już na kilka dni przed spektaklem i równie dobry, trzymający w napięciu zwiastun, krążący od dawna po sieci.
Tak nazywa się „impreza” organizowana przez władcę miasta Panem podzielonego na 12 dystryktów. Każdego roku losowane są po dwie osoby z poszczególnych dzielnic: dziewczyna i chłopak w przedziale wiekowym od 12 do 18 roku życia. Z dystryktu 12, jednego z najbiedniejszych w państwie Panem, zostaje wylosowany chłopak Peeta oraz dziewczyna Katniss, która zgłosiła się na trybuta („ochotnika”) w zamian za wylosowaną młodszą siostrę.
„Ostatnia miłość na ziemi”, produkcja z 2011 roku. Polskie tłumaczenie nie do końca przemyślane, dosłowne tłumaczenie może byłoby zbyt „suche”- „Perfect Sense”-„Doskonały rozsądek”. W filmie główne role zagrali: Eva Green /”Casino Royal”/, Evan McGregor /”Autor widmo”, „Debiutanci”/. Odczucia osób które obejrzały film są róże. Jedni mówią o mdłym romansie, inni zachwycają się różnymi warstwami obrazu. Ja zaliczam się do drugiej grupy. Ale od początku.
Jedząc banana pomyślałem: najgorsze co może mnie dziś spotkać to to, że jedzony przeze mnie banan upadnie na podłogę a mi zrobi się z tego powodu przykro i zostanę bez kolacji. Wkrótce jednak stała się rzecz gorsza, obejrzałem film "Zaciemnienie" i o mały włos banan nie wrócił do swej skóry.
Wampiry, kto nie oglądał w życiu filmu o wampirach? Księża, kto nie oglądał ich w życiu na żywo? Jedno i drugie nam nieobce. A co gdyby to połączyć, dorzucić wątki a la wojna nuklearna, przesunąć wszystko w czasie i wywalić na dzikim zachodzie, w który zamienia się XXI-wieczne Stany Zjednoczone? Film zapowiada się niczym surrealistyczna powieść Nathanaela Westa. Nikt jednak nie wybierze się do wnętrza konia trojańskiego by poznawać świat przez odbyt. Chociaż, moim zdaniem, film raczej adresowany jest do intelektualnych odbytów a nie do widzów.
Dzieło wybitnego twórcy Terry'ego Gilliam'a z 1996 roku. Kolejny film poruszający i wciągający od początku do końca. Gdy film się kończy, jest wielki niedosyt. Z niecierpliwością patrzę na napisy. Za każdym razem mam nadzieję że jednak ciąg dalszy zaraz nastąpi.
Powracam w tej chwili do dzieł mojego mistrza, bowiem już w najbliższą środę będzie jedyne w swoim rodzaju spotkanie. W ramach 11 Festiwalu Nowe Horyzonty przyjeżdża do Wrocławia właśnie ON. Człowiek o wielkiej i niezmierzonej wyobraźni. Jego filmy to perełki: smaku, muzyki. Wyważonej, zgrabnej fabuły. A przede wszystkim uczta dla wzroku- obrazy. Wyjątkowe i niepowtarzalne. Każdy film jest inny, ale każdy jest osobliwością i wydarzeniem.
W niedzielę (17.07.2011) telewizja TVN wyemitowała komedię Juliusza Machulskiego pt. „Seksmisja”.
Ta - moim zdaniem - najlepsza komedia Machulskiego - to przewrotna historia Maksa i Alberta (granych przez rewelacyjnych Jerzego Stuhra i Olgierda Łukaszewicza), którzy poddają się eksperymentowi - hibernacji, a potem budzą się w świecie bez mężczyzn. Jako jedyni przedstawiciele męskiej rasy mają duże kłopoty z dostosowaniem się do nowej sytuacji. Mają nadzieję, że uda im się przywrócić poprzedni stan rzeczy, czyli taki jak w 1991 roku, kiedy to zostali zahibernowani. Nie jest to jednak takie proste. Wywołują spore zamieszanie.
Film od razu przyciągnął moją uwagę. Fakt, że jest to thriller sci-fi skłonił mnie wręcz do natychmiastowego obejrzenia tego obrazu... Poszedłem więc do kina i ... nie żałuję ;)
Akcja "Super 8" toczy się w małym, spokojnym miasteczku, w którym to mieszka grupka kreatywnych nastolatków posiadająca pasję jaką jest kręcenie filmów. Tym razem ich projekt jest bardziej ambitny. Chłopcy postanawiają włączyć do swojego tworu dziewczynę, która jednocześnie jako jedyna jest w stanie zapewnić im dojazd na odległy plan filmowy. Wszyscy razem udają się w nocy na stację kolejową w celu nakręcenia tam pierwszych scen do swojego filmu o zombie. I wtedy się zaczyna...
Do kina wybieram się stosunkowo rzadko. Stosunkowo, gdyż nie odpowiada mi stosunek jakości do ceny weń oferowany. Nie lubię bowiem przepłacać za oglądanie filmu, będąc otoczonym przez ludzi konsumujących popcorn i colę, czyniąc przy tym hałas większy niż salowe nagłośnienie. Raz na jakiś czas pojawia się jednak film, na który czekam z niecierpliwością od chwili pierwszych zwiastunów i informacji prasowych. Do powyższych należało między innymi "Drzewo Życia" znanego, mimo iż nieposiadającego dużego dorobku szpulowego, reżysera Terrenca Malicka.
Producenci "Jestem numerem cztery" wyniuchali sposób na przypływ łatwej, zielonej gotówki wyraźnie bazując na żenującym ale mimo wszystko kasowym "Zmierzchu". Zdawałoby się, że ""Jestem numerem cztery nam opowie o kolejnym superbohaterze z supermocami, który ratuje świat przed zagładą prawda? Jednak nic z tego, dostajemy film o miłości nastolatków jak to miało miejsce we wspomnianym (tfu) "Zmierzchu" a w tle jakieś tam majaczące moce głównego bohatera i namiastkę kina akcji. Co kto woli drodzy widzowie, ja jednak wolałbym kolejnego herosa i masę porywającej akcji, który ratuje świat lub chociaż jakieś miasto, a nie tylko swój egoistyczny tyłek.
Jak sam tytuł wskazuje akcja filmu toczy się w mrocznym mieście, a dokładniej w umysłach ludzi zamieszkujących to tajemnicze miejsce. Wanna, akwarium ze złotą rybką i ciało zmarłej kobiety. To wszystko, co widzi główny bohater po odzyskaniu przytomności. Nie posiada wspomnień, nie wie gdzie się znajduję, kim jest. Wtedy dzwoni telefon, John dowiaduje się od swojego lekarza, że jest ścigany przez pewną grupę ludzi i musi uciekać z lokum, w którym przebywa. Zaczyna więc błądzić po ciemnych uliczkach nieznanego miasteczka, starając się odkryć swoją tożsamość. Spotyka coraz więcej ludzi, którzy go rozpoznają. Poznaje swoje nazwisko. Jednak przez cały ten czas jest poszukiwany przez "obcych", których moc i intencje pozostają tajemnicą.
To co zaserwował nam Jaco Van Dormael to istny majstersztyk współczesnego kino. Jeszcze do niedawna sądziłem, że "Incepcja" jest najbardziej poplątanym i zakręconym filmem w historii kina. Jednakże ten rok trzykrotnie nas pod tym względem zaskoczył. W marcu na początku roku było coś w rodzaju przystawki noszące tytuł Wyspa tajemnic, to co zaserwował nam wtedy Scorsese było fenomenalnym zagraniem i przy okazji tego właśnie filmu znów mogliśmy ujrzeć znakomitego DiCaprio. W upalne lato do kin weszło coś czego nikt się nie spodziewał. Była to "Incepcja" Christophera Nolana który tak tym filmem zamieszał nam w umysłach że wątpię aby ktoś do dziś bezbłędnie zrozumiał ten film. Lecz to była tylko rozgrzewka. Zwieńczeniem tego znakomitego pod względem ilości tak świetnych produkcji roku był "Mr. Nobody"!
Wydawało się Wam, że widzieliście już najgorszy film tego roku? Otóż mieliście w 100% rację - wydawało się Wam. "The Rig" przebija wszystko co widzieliście nie tylko w tym roku ale i prawdopodobnie w tej dekadzie (a jeśli się mylę, proszę o komentarze). Nie wiem co do tego czegoś można porównać, ale wydaje mi się, że reklamy proszków do prania są ciekawsze i wywołują więcej pozytywnych emocji. "The Rig" oczywiście powstał w USA, bo niby gdzie mógł powstać film dla nikogo?
Reklamy tego filmu mówiły o filmie przekraczającym swoją wizją, wyobraźnią, efektami daleko "Matrxix" czy nawet "Avatar". Więc wybrałem się do kina na film z dużym apetytem. Wrażenia? "Matrix" przed laty powalił mnie na kolana, "Avatar" spodobał się dzięki 3D ale i nie tylko, "Incepcja" zwyczajnie rozczarowała.
Lubię Di caprio, jego grze w tym filmie nie można nic zarzucić, lubię wszystkich aktorów w tym filmie, szczególnie podobał mi się tutaj Ken Watanabe, niezapomniany ten właściwy Ostatni Samuraj w filmie Cruise'a.
Oglądając zwiastun na HBO ostrzyłem sobie apetyt na niezłe kino. Powiązanie trzech gatunków w jednym - czyli thriller, akcja z elementami science-fiction to dla mnie gratka i zaostrzył apetyt udział głównych gwiazd filmu. Jakie miałem wrażenia po zakończeniu filmu ciężko mi opisać.
Film ogląda się swobodnie, bez znużenia ale i nie wpycha w fotel, średnio zaskakujące zwroty akcji (od początku widz wie, że w takich filmach główni bohaterowie zwrócą się przeciw sobie, na wierzch wypłynie etyka i moralność głównego bohatera), sprawne a może i więcej niż sprawne efekty specjalne, kto nie lubi oglądać krwi będzie musiał często zamykać oczy, bardzo widowiskowo nakręcone sceny walki, niezła gra aktorska.
W dzisiejszych czasach, w dobie kina na masową skalę twórcy filmowi sięgają po co raz to nowsze środki ujarzmienia naszej percepcji.
Za wszelką cenę starają się wywrzeć jakiekolwiek wrażenie posługując się metodami którym daleko do uczciwych. „Czwarty Stopień” Olatunde Osunsanmi-ego właśnie do takich należy. Widz od pierwszych minut wciągany jest w spiralę pseudoautentycznych wydarzeń a wypowiadane na samym wstępie przez odtwórczynię głównej roli Millę Jovovich zdanie: ”sami zdecydujcie w co chcecie uwierzyć” niewinnie sugeruje, iż opowiadana historia należy do prawdziwych.
Z wielką przyjemnością zabrałem się do najnowszej produkcji z moim ulubionym czarnym aktorem Dezelem Washingtonem. Futurystyczna przyszłość a'la "Mad Max", sci-fi a nawet może i lekka fantasy, elementy kina akcji, sensacyjnego, Gary Oldman jako bad guy - innymi słowy moja ulubiona mieszanka.
I? Ciężko zarzucić tutaj tylko grze aktorskiej obu głównym męskim aktorom.
Niespecjalnie przekonały mnie, ani czasem idiotyczne wpadki scenariusza , ani efekty komputerowe przy krajobrazach, scenografii.
Dokładnie pamiętam z jaką niechęcią szedłem na pierwszą część Iron Man-a. Super-bohaterowie w stylu Supermana, Spidermana, Batmana i innych to nie moje feng shui, jak mawia moja koleżanka. Jakie było moje zaskoczenie gdy po kilkunastu minutach ocknąłem się w świecie nietuzinkowego komiksu zapewniającego dobrą zabawę w otoczeniu obsady aktorskiej na wysokim poziomie.
Przy Iron Man 2 znalazłem się w sytuacji odwrotnej. Zachęcony pierwszą częścią szedłem na seans „szybkim krokiem” w oczekiwaniu na coś co w futurystyczny sposób oderwie mnie od realnego świata choć na sekundę.
W roku 2009, w polskich kinach zostało wydanych wiele filmów ukazujących koniec świata. Jedne były bardziej, drugie mniej realistyczne, ale wszystkie łączyło jedno - podobny przebieg wydarzeń. Następuje klęska na Ziemi , ludzie próbują się ratować i przetrwać ciężkie czasy, tylko jest jeden minus tych wszystkich filmów - są mało realistyczne. Oglądając "2012" byłam w szoku jak można z łatwością manewrować dużym samolotem pomiędzy walącymi się wieżowcami, lub w doskonały sposób uciekać przed rozstępująca się ziemią w pięknej limuzynie. Dlatego sceptycznie podchodzę do wszystkich produkcji tego typu.
Rzadko mam okazję żeby powiedzieć o filmie coś dobrego po czym bez zbędnych ceremonii nie pozostawić na nim suchej nitki. Taką mieszanką uraczyli mnie dwaj bracia Hughes twórcy „Księgi ocalenia”. I jakbym miał określić to co zrobili jednym zdaniem to ująłbym to jako strzał w kolano z niejasnych dla mnie pobudek
Ukazując futurystyczny świat 30 lat po straszliwej wojnie chcieli poruszyć głębsze prawdy zapominając całkowicie o tym że używając efekciarskich środków będących zlepkiem Mad Maxa z dowolnym „filmem drogi” i „Ślepą Furią” z Rutgerem Hauerem nie da się tego dokonać.
Jestem o tym przekonany, że widzowie, którzy obejrzeli "Ink" podzielą się na dwa obozy i to jeszcze zanim dotrą do końcowych liter z obsadą filmu. Możliwe, że trafią się jakieś jednostki, które ocenią film na "średni", jednak zdecydowana większość opowie się albo za filmem wspaniałym, albo za totalnym kiczem.
Ja jako widz znudzony schematami i hollywoodzką impotencją na produkowanie zaskakujących filmów, jestem jak najbardziej w obozie rebeliantów czyli tych głosujących za "filmem wspaniałym".
Nie marzyło mi się, że w tym roku zostanę jeszcze tak pozytywnie zaskoczony. Cieszę się, że w ogóle film wpadł w moje łapska, gdyż światowa premiera odbyła się na początku 2009 roku, a Polska nie nastąpiła nigdy. Dlaczego?
Filmy science fiction... Czym one rzeczywiście są? Czy tylko wymysłem bujnej wyobraźni reżysera czy też czymś więcej? A co jeśli kiedyś naprawdę się ziszczą? Jak zareaguje ludzka rasa przez lata karmiona tymi właśnie filmami jeśli rzeczywiście kiedyś spotkamy się z obcą rasą z odległej galaktyki? Jeśli tak jak ja lubisz filmy s-f zapewne nie raz zadawałeś sobie te pytania. Przeważnie odległe latami świetlnymi cywilizacje są przedstawione w takich filmach jako superinteligentne, wrogo nastawione i znacznie przewyższające nasz wiekowy dorobek istoty. Dysponują laserami, hologramami, ponad świetlnymi napędami i tym co tylko ludzka wyobraźnia jest w stanie wykreować.
Główny bohater, Nick Grant (Chris Evans) posiada telekinetyczne zdolności, które są przyczyną jego kłopotów - rządowa agencja zwana Wydziałem zaczęła się nim interesować. Wydział tropi osoby obdarzone niezwykłymi mocami w celu wzmocnienia ich i następnie wykorzystania dla własnych celów. Jak dotąd plan był nie do zrealizowania, aż do dnia w którym pewna kobieta przeżyła eksperyment i następnie uciekła. Wydział za wszelką cenę będzie chciał dotrzeć do uciekinierki, ale na drodze stanie Nick oraz jego nowa, tajemnicza koleżanka Cassie Holmes (Dakota Fanning).
Zastanawialiście się kiedyś jak narodził się Wolverine? Czyli skąd posiadł swoje moce i dlaczego jest taki jaki jest? Nie? No to znaczy, że wszystko z wami jest ok. Jeśli tak, bo wtedy musicie stanąć przed lustrem i powiedzieć sobie: "Jestem fanem komiksów Marvela" i nie ma przecież w tym żadnego wstydu.
W komiksach nigdy go nie było, gorzej jak reżyserzy, producenci i scenarzyści zmówili się i zaczęli przenosić je do świata kina. Raz wychodziło tragicznie, raz tak sobie, a czasem zdarzało się nawet świetnie.
Mała Meggie (Eliza Bennett) jest córką znanego i utalentowanego introligatora Mortimera Folcharta (Brendan Fraser). Dziewczynka i tato są niestety sami, matka Meggie zaginęła w niewyjaśnionych okolicznościach gdy dziewczynka miała zaledwie trzy lata. Wkrótce, mała Meggie dowiaduje się, iż Mortimer posiada szczególną moc, czytając książkę na głos, potrafi powołać do życia jej bohaterów. Przypadkiem powołany z bajki do życia zostaje nikczemny władca Capricorn oraz jego świta. Mortimer bardzo chce odnaleźć swoją zaginioną żonę, ale to zadanie do łatwych nie należy. Mała Meggie (Eliza Bennett) jest córką znanego i utalentowanego introligatora Mortimera Folcharta (Brendan Fraser). Dziewczynka i tato są niestety sami, matka Meggie zaginęła w niewyjaśnionych okolicznościach gdy dziewczynka miała zaledwie trzy lata. Wkrótce, mała Meggie dowiaduje się, iż Mortimer posiada szczególną moc, czytając książkę na głos, potrafi powołać do życia jej bohaterów. Przypadkiem powołany z bajki do życia zostaje nikczemny władca Capricorn oraz jego świta. Mortimer bardzo chce odnaleźć swoją zaginioną żonę, ale to zadanie do łatwych nie należy.
Ciekawy film science fiction z naciskiem na przygodę. Tak można określić amerykańską produkcję nakręconą przez Howarda McCaina. Niektórym może nie za bardzo pasować połączenia świata Wikingów ze statkami kosmicznymi, ale taki już urok "Outlandera". W tym właśnie tkwi jego oryginalność i powiew świeżości, zatem takie posunięcie jest jak najbardziej do przyjęcia.
Główny bohater - Kainan (James Caviezel) to dobrze wyszkolony żołnierz mieszkający w całkiem innym świecie (przyszłości?).