Zawsze byłem zdania, że rok 1986 był dobrym rokiem. Wtedy to, światło dzienne ujrzeli C.K. Dezerterzy, wtedy też powstał Teleexpress i dziewiczy krążek Kultu, a na kosmiczną stację badawczą Mir przybyła pierwsza załoga. W '86 na świat przybyłem również ja. Tak się składa, że w tym samym roku na ekrany kin wszedł także drugi po Człowieku Słoniu, głośny film Davida Lyncha – Blue Velvet.
Blue Velvet jest odzwierciedleniem wszystkiego tego, co w twórczości Lyncha cenię najbardziej i co odnajdziemy w kolejnych jego filmach, chociażby w serialu i filmie pełnometrażowym Miasteczko Twin Peaks, jak i w kontrowersyjnym Mulholland Drive. Nie zabrakło więc dobrej obsady, ciekawej fabuły, świetnie dopasowanej ścieżki dźwiękowej i specyficznego klimatu grozy, który trzyma w napięciu pomimo, iż od premiery upłynęło już pełne 25 lat.
Główna rola przypadła Kyle'owi MacLachlanowi, najbardziej znanemu właśnie z wspomnianego już Miasteczka Twin Peaks (będącego moim ulubionym dziełem reżysera). MacLachlan wciela się w rolę młodego mężczyzny, który po przypadkowym znalezieniu na polu odciętego ludzkiego ucha powoli zagłębia się w kryminalne tajemnice sennego na pozór, rodzinnego miasta Lumberton. U jego boku ujrzymy Laure Dern. Para gra dość przekonująco, choć w moim odczuciu wpadki też się trafiły. Stąd też, laur zwycięstwa przypaść powinien nikomu innemu, jak Dennisowi Hopperowi, który kapitalnie wykreował rolę psychopatycznego, czarnego charakteru – Franka Bootha. Co ciekawe, propozycję zagrania tejże roli otrzymał wcześniej Val Kilmer, odrzucił ją jednak po przeczytaniu scenariusza, uważając film za zbyt "pornograficzny". Hopper stwierdził zaś, że musi zagrać rolę Franka, gdyż to właśnie on jest Frankiem ("I've got to play Frank. Because I am Frank!")
Dopełnienie mrocznego klimatu stanowi scenografia i muzyka. Za to drugie odpowiada, na stałe już zresztą związany z twórczością Lyncha Angelo Badalamenti (po raz kolejny najbardziej znany ze ścieżki dźwiękowej do Miasteczka Twin Peaks) Muzyka stanowi mieszankę psychodelicznego jazzu i paru innych brzmień, idealnie komponując się z zaciemnionymi wnętrzami i specyficzną kolorystyką scenerii. Wszystko to razem wzięte nadaje filmowi bardzo noirowy charakter.
A ten stanowi swoistą wizytówkę Davida Lyncha. Blue Velvet to istny przedsmak tego, co przyszło nam ujrzeć w kolejnych dziełach reżysera. Dobrze znane, małe miasteczka, na pozór idylliczne za dnia, w nocy pokazujące swoje drugie oblicze, zadymione lokale, tajemnicza, niewyjaśniona zbrodnia, wypaczona wizja seksu, absurd i groteska – do tego przyzwyczaił nas D. Lynch i za to jest ceniony. Wszystko to świetnie współgra i od początku do końca działa na odbiorcę. Stąd też Blue Velvet wydaje się być filmem, który oprze się zębom czasu i za kolejne 25 lat nadal będzie trzymać w napięciu tak mocno jak czyni to teraz, czy też czynił w dniu premiery. A przecież nie każdy film to potrafi!
Ostatecznie, daję mocne 7/10. Czemu nie więcej? Po pierwsze dlatego, że w swojej klasie Twin Peaks, będąc filmem bardzo zbliżonym, zarówno pod względem fabuły, aktorstwa jak i muzyki, bije Blue Velvet na głowę. Po drugie w Velvecie coś pęka w połowie seansu. Początkowy mistycyzm w pewnym momencie pryska, następuje spowolnienie fabuły, która staje się zbyt liniowa i tendencyjna. Na szczęście ostatnie minuty filmu nadrabiają zaległości, lekki niedosyt jednak pozostaje.
reżyseria: David Lynch
czas: 120 min
Autor: Błażej Kopera
OCENA: 7/10
Zdjęcie: Wikipedia
Komentarze do filmu:
nic
Dodaj nową odpowiedź