Podobno najlepiej pisać recenzję filmu zaraz po projekcji, aby po pierwsze niczego nie zapomnieć, a po drugie przenieść swoje myśli jak najszybciej na kartkę papieru lub do pliku tekstowego (zależy jakie pokolenie). Tym razem jednak wolałem odczekać, nie spieszyć się ponieważ sądziłem, że znajdę w tej produkcji jakieś plusy wraz z mijającym czasem, odkryję coś czego nie dostrzegłem od razu. I rzeczywiście tak się stało! Jest jeden walor tego filmu, a nazywa się Eva Longoria Parker.
Ten walor ma naprawdę zgrabne ciało, ładną buzię i uroczy uśmiech. I niestety, tylko tyle zdołałem dostrzec przez kilka dni, które poświęciłem na analizę, na tyle było mnie stać, a naprawdę bardzo, ale to bardzo się starałem. Mimo tego żelaznego argumentu i tak muszę stwierdzić, że jedna jaskółka wiosny nie czyni.
Teraz kilka faktów. Kate (Eva Longoria Parker) i Henry (Paul Rudd) chcieli wziąć razem cudowny ślub. Niestety jak to w komediach bywa, panna młoda czyli Kate, ginie w dość drastycznych okolicznościach. Mija rok a Henry nadal nie może pogodzić się z utratą ukochanej, więc los z małą pomocą siostry Henry'ego kieruje go w ręce medium - Ashley (Lake Bell), która proponuje mu rozmowę z byłą narzeczoną, aby uwolnić się od starej miłości i zacząć życie na nowo. Jak można było przypuszczać, wszystko się komplikuje gdy Ashley zaczyna się interesować Henrym, a w miejscu tych wydarzeń pojawia się duch bardzo zazdrosnej Kate.
Film dostał przydział do kategorii komedii romantycznej, ale romantyzmu w nim tyle co w randce podczas koncertu zespołu Vader, a śmiesznych scen więcej widuję jeżdżąc miejską komunikacją w godzinach szczytu. Produkcję zaszczycił również "etatowy głupek" Hollywood, niejaki Jason Biggs znany z takich filmów jak "American Pie" (3 części), "Twarda Laska" ("Saving Silverman") czy "Jay i Cichy Bob Kontraatakują" ("Jay and Silent Bob Strike Back"). Niestety i on humoru do filmu za wiele nie wprowadził, a szkoda bo sądziłem, że przynajmniej ten weteran filmów komediowych dostarczy kilku uśmiechów na twarzy. I tak oto, po raz kolejny zawód.
"Nawiedzona Narzeczona" ("Over Her Dead Body") to 95 minut nudzenia się. Reżyser i zarazem scenarzysta Jeff Lowell bezlitośnie katuje nas czymś, co miało zapewnić rozrywkę, a tak naprawdę doprowadza nas do uczucia zażenowania i braku wiary w ten gatunek filmowy. Nie da się ukryć, że Hollywood zmierza ku zagładzie z roku na rok, ale takie produkcje to już nie zmierzanie, a jazda na pełnym gazie. Czy to się zmieni? Czy reżyserzy przestaną traktować widza wyłącznie jak chodzącą skarbonkę i zaczną się więcej starać? Dobre pytanie...
Nie polecę tego filmu na samotne wieczory ani na miłosne wieczory, a nawet na totalnie nudne wieczory, ponieważ nie ma we mnie aż takich pokładów złośliwości. Znacznie lepszym pomysłem będzie poczytać książkę, oglądnąć jakiś show w telewizji (tego u nas akurat nie brakuje) czy iść na spacer z psem. Nawet pani Longoria, która niewątpliwie jest niewiastą wyjątkową, nie jest tego warta. Nie traćmy czasu na takie głupoty, które mogą nas tylko zirytować, bo ani się obejrzymy, a będziemy szukać każdej minuty, którą straciliśmy bezpowrotnie, a co dopiero 95 minut?!
Autor: Bartosz Studenny
OCENA: 5/10
Zdjęcie: Wikipedia
Komentarze do filmu:
Fakt. Dno na maksa.
Dodaj nową odpowiedź