"Zielona mila" skrawek ludzkości. Ostatni port. W oddali łypie szklanym okiem wiekowa latarnia morska. Stare mewy przylatują tu po ciszę. Kamienisty brzeg nie przykuwa uwagi swym młodym pięknem, które dawno odeszło. Ścieżki życia są pogmatwane i niepewne jak wiara drżąca w sercu. Jak dąb pooranny zmarszczkami słońca i deszczu. Zimy i lata. Czas stawia nieubłagane kroki. Nie ma możliwości zatrzymania. Czas to mityczny atlas. Wielkolud którego nie sposób ogarnąć. Wzrokiem, myślą.
Lubię westerny, cholernie je lubię. Ale pamiętam, że ostatnim mile przeze mnie wspominanym westernem był "Ostatni Mohikanin". Od tamtej pory nie nakręcono żadnego dobrego westernu. Aż do czasu. Dopiero jakoś 2 miesiące temu kiedy ogłoszono nominacje do Oscarów, pierwszy raz usłyszałem o tym filmie. Moją pierwszą reakcją na wieść że western braci Coen otrzymał 10 nominacji do Oscara, było zdziwienie. Western? No fuckin’ way. A jednak.
Ethan i Joel Coen’owie odwalili kupę dobrej roboty. I choć – jak to zwykle bywa – film nie dostał ani Oscara ani żadnej prestiżowej nagrody (nie licząc BAFTY) to jest to obraz co najmniej przyzwoity, a nawet dobry. Bo wszyscy dobrze wiemy że era westernów skończyła się na przełomie lat 80 i 90.
"Siedem dusz" to kolejny dramat wyreżyserowany przez Gabriela Muccino z główną rolą Willa Smitha. Wcześniej Muccino stworzył bardzo dobry film "W pogoni za szczęściem". Najnowsza produkcja tego reżysera nie trzyma już takiego poziomu, ale czasu nam na pewno nie zmarnuje.
Po wcześniej obejrzanych trailerach, chciałoby się powiedzieć, że "Siedem dusz" to film pełen tajemnic, których nie będziemy w stanie rozwikłać do końcowych minut. Można by przypuszczać, że będziemy często zaskakiwani, bo reżyser sprytnie zagmatwał scenariusz, aby dopiero na końcu zagrać w otwarte karty.