"Lincz na Lynchu..." Po ostatniej hossie kinowej, którą przyszło mi zaliczyć, czyli powtórnym po przeczytaniu książki obejrzeniu Into the Wild, a także rewelacyjnych Nietykalnych i niewiele tylko gorszym Wstydzie, przyszła kolej na bessę. Zaczęło się od Tras el cristal, które wywarło na mnie bardzo mieszane uczucia a skończyło wczoraj na filmie, po którym spodziewałem się dużo więcej. Mowa o Inland Empire Davida Lyncha, reżysera, który wielokrotnie pozytywnie mnie zaskakiwał swoimi dziełami. Tym razem jednak, po prawie trzech godzinach spędzonych przed ekranem, niewiele będę mógł napisać w obronie dzieła.
Johnny Truelove (Emile Hirsch) to młody dealer narkotyków żyjący pod protekcją swojego ojca Sonnyego (Bruce Willis). Johnny w towarzystwie swoich oddanych kolegów jakimi są Frankie Ballenbacher (Justin Timberlake) czy Elvis Schmidt (Shawn Hatosy), spędza swoje życie przede wszystkim na ciągłych imprezach pełnych alkoholu i narkotyków. Gdy pewnego dnia dochodzi do kłótni pomiędzy nim, a jego kumplem od ciemnych interesów Jake'iem Mazurskym (Ben Foster) , w odwecie młody gangster Johnny porywa przyrodniego brata Jake'a – Zacka, mszcząc się w ten sposób. Konsekwencje tego czynu niestety będą dla większości bohaterów fatalne.
Dosyć głośna produkcja Meyers’a, o której na pewno większość z Was musiała słyszeć. W obecnej chwili film ma prawie 3,5 roku jednak uważam, że jest to jeden z lepszych filmów jakie kiedykolwiek widziało kino. Obsada aktorska w rolach damskich jest oczywiście idealnie dobrana, mamy tutaj 2 znane aktorki (Cameron Diaz, Kate Winslet) mające na swoim koncie bardzo dobre produkcje filmowe. Jeśli chodzi o grono męskie również nie ma czym pogardzić (Jude Law, Jack Black). Panowie podobnie jak ich koleżanki są zaliczani do aktorów można powiedzieć górnej półki. Muzyka w filmie jest idealnie dopasowana do poszczególnych scen, co nadaje całości idealny efekt.