"127 godzin" to bardzo specyficzny film. Masa zdawałoby się humorystycznych wstawek oraz wyciągniętych z kontekstu przerywników, czynią ten film właśnie specyficznym. Z jednej strony film opowiada historię młodego alpinisty, który w weekend wybiera się do tak zwanego Canyonlandu, natomiast z drugiej jest przeplatany wątkami z dzieciństwa oraz różnymi scenkami z życia Arona. Po oglądnięciu filmu polecam zaznajomienie się z całą historią pana Arona. Bodajże na YouTube jest w częściach dokument o nim.
Jako że ostatnio coraz częściej mamy do czynienia z filmami nieco bardziej skomplikowanymi niż "Avatar", tak, więc nie mogło być inaczej i tym razem. Historia, którą Danny Boyle obrał sobie za temat filmu jest ciężka, choć nie oryginalna. Bo jakże często uświadczyliśmy wątki typu człowiek kontra natura. Niemniej jednak, Boyle pokazał nam, że można zrobić to lepiej. To, co od razu nasuwa mi się na myśl to program Beara Gryllsa. Myślałem, że w tym roku nie uświadczę drugiego, tak klaustrofobicznego filmu jak „Pogrzebany”. A jednak, z tym małym wyjątkiem, że film „Pogrzebany” był o wiele bardziej klaustrofobiczny, ale też nieco mniej realistyczny. W końcu całość była kręcona w studio. Tutaj natomiast przez większość filmu mamy kamerę, ciasną szczelinę oraz aktora. Wbrew pozorom są to bardzo trudne warunki do rozkręcenia akcji filmu. Tutaj z odsieczą idą przerywniki, o których pisałem na początku. Spokojną, momentami nawet melancholijną historię, przecinają nam przerywniki w postaci wspomnień Arona, nagrań z kamery, specjalnych efektów dźwiękowych czy zwykłych zwidów. Podobne zagrania zastosował Jaco Van Dormael w "Mr.Nobody". Może nie do końca w tym samym kontekście, ale w każdym razie w podobnym stylu. Takie zagranie nazywamy odskocznią od głównego wątku fabularnego. Pewnie spora część widzów nie akceptuje tego rodzaju zagrań, Mi natomiast coś takiego bardzo leży.
Krótki motyw z dziewczynami Kristi i Megan po prawdzie przeplata się przez cały film. Scena, w której Aron przegląda nagranie z nimi, a chwilę później widzimy wstawkę z bodajże jego dziewczyną. Cenię sobie filmy, które nawet, jeśli przerywają jakąś scenę swoistą wstawką, to robią to tak dyskretnie i delikatnie, że nie denerwujemy się, kiedy coś zostało przerwane w najmniej spodziewanym momencie.
Udźwiękowienie to mocna scena tego filmu, masa mocno podwyższonych tonów, które poprzez swoją karykaturalność, podprogowo dają nam do zrozumienia, że to, co dzieje się w filmie jest naprawdę realistyczne. Efekty dźwiękowe nie kończą się na wystrzałach pistoletu. Prawdziwą sztuką jest dopasowanie dźwięków do scen tak dobrze żeby z pozoru zwykła scena dzięki efektom dźwiękowym tak dogłębnie ukazała nam ból, radość czy melancholię abyśmy z zamkniętymi oczami poczuli, że to, co dzieje się na ekranie może dotknąć każdego z nas.
Nie licząc początku, zakończania oraz krótkich przerywników podczas filmu to jedynym aktorem w "127 godzin" jest James Franco. To ogromy ciężar trzymać cały film na swych barkach. Taką samą sytuację uświadczyliśmy przy okazji oglądania „Pogrzebanego”, kiedy to Ryan Reynolds był jedynym aktorem grającym w całym filmie. Już drugi raz porównuję ten film do „Pogrzebanego”, ale mimo odmiennych realiów to w obu tych filmach zastosowano podobne schematy.
W swoich recenzjach słynę z tego, że zbyt wiele piszę o rzeczach innych niż film, który obecnie recenzuję. Ale przecież recenzja to nie tylko przedstawienie fabuły, krótki opis oraz podsumowanie wraz z oceną. To sztuka konfrontowania danego tytułu z podobnymi mu. Ja staram się po prostu pokazać, że jeżeli film podobny do "127 godzin" wam się nie podobał, to nawet, jeśli lubicie historie oparte na faktach z odrobiną przygody to nie jest film dla was. Bo "127 godzin" to film ciężki, momentami lekko odrywający od otaczającego nas świata, a przede wszystkim jest to film prawdziwy. Nie napiszę, że jest to film ambitny, bo historia człowieka uwięzionego w kanionie, człowieka, który się nie poddał, nie załamał i walczył do końca to historia prawdziwa. Ona nie ma za zadanie chwytać widza za serce, ma za zadanie pokazać w pełnej krasie historię Arona Ralstona. A że robi to w wyjątkowym stylu, to już inna historia.
Film "127 godzin" z Jamesem Franco otrzymuje ode mnie 8/10 w skali Hitosfery.
Autor: Kacper Anonimek
OCENA: 8/10
Zdjęcie: Wikipedia
Komentarze do filmu:
Nie ma takiego słowa jak "oglądnięcie". Pozdrawiam :)
Porównywać oba filmy można ze względu na iż cały ciężar spoczywa na ramionach jednego aktora. Obaj panowie poradzili sobie ze swoimi rolami.
Film bardzo dobry :)
23:12 słychać strzały
Anonimie, po to aby pluć sobie w nią, czy uznałeś że chcesz wyglądać jak Franco?
A ja zapuszczam brodę
Pogrzebany i 127 godzin to nieba i ziemia. Nie mozna porownywac syfu z filmem nominowanym do Oscara.
Naprawde bardzo dobra gra Jamesa Franco. Jesli oryginalny Aron to taka pozytywna postac to naprawde cieszy mnie fakt,ze na swiecie sa tacy ludzie. Jednoczesnie pogodni, zwroceni twarza do swiata i silni charakterem, przyjmujacy ciosy zadawane przez los. Pochwala nalezy sie zarowno aktorowi jak i bohaterowi tej opowiesci. Niesamowita historia w bardzo dobrym wykonaniu.
Dodaj nową odpowiedź