Reklamy tego filmu mówiły o filmie przekraczającym swoją wizją, wyobraźnią, efektami daleko "Matrxix" czy nawet "Avatar". Więc wybrałem się do kina na film z dużym apetytem. Wrażenia? "Matrix" przed laty powalił mnie na kolana, "Avatar" spodobał się dzięki 3D ale i nie tylko, "Incepcja" zwyczajnie rozczarowała.
Lubię Di caprio, jego grze w tym filmie nie można nic zarzucić, lubię wszystkich aktorów w tym filmie, szczególnie podobał mi się tutaj Ken Watanabe, niezapomniany ten właściwy Ostatni Samuraj w filmie Cruise'a.
Dla fana The Beatles, Johna Lennona to lektura obowiązkowa. Z przyjemnością oglądałem ten film delektując się fabułą, grą aktorską, doskonałym klimatem, różnymi smaczkami i przemycanymi w filmie jak np. akord z "A Hard Day's Night" - bodajże najsłynniejszy w dziejach muzyki riff gitarowy składający się z jednego akordu - i biegnącym w scenie początkowej filmu Johnem - jakby przed uciekającymi fanami w filmie o tym samym tytule co piosenka. Tak będzie biegł za kilka lat.
Amerykanie. Naród bohaterów. Potrafią negocjować z UFO, wiedzą jak zniszczyć wampiry, mają najlepszą broń, najlepszych naukowców...wszystko mają najlepsze. Taki obraz Amerykanów kreują filmy produkowane w Hollywood. Mimo takiego zachwytu nad potencjałem narodu amerykańskiego, powstał film, który pokazuje, iż nie wszystko co robią Amerykanie jest słuszne i najlepsze.
Akcja filmu rozgrywa się w Bagdadzie w 2003 roku. Roy Miller (w tej roli przystojny Matt Damon;)), oficer amerykańskiej armii wykonuje zadanie, którego celem jest odnalezienie broni masowego rażenia.
Kolejny zmarnowany potencjał, kolejne znane nazwiska zarobiły po minusie. Cóż poradzić...nie pierwszy i nie ostatni raz. Ale przyznam szczerze, że o ile Del Toro mi jest dość obojętny to Hopkins już nie. Sir Anthony Hopkins ma na swoim koncie świetne role i ogólnie uważany jest za jednego z najlepszych aktorów poprzedniego pokolenia, więc tym bardziej nie wypada grać w czymś takim jak "Wilkołak".
Treść filmu jest chyba oczywista każdemu kto urodził się w cywilizowanym kraju. Bo któż nie słyszał o strasznym wilkołaku, który rozszarpuje ludzi przy pełni księżyca?
Podróż w twórczość Ridleya Scotta można porównać do chodzenia po polu minowym samych znakomitych pozycji filmowych. Gdzie się nie ruszymy to wybucha coś co na długo utkwi nam w pamięci.
Gdy pierwszy raz usłyszałem, że na ekranach w 2010 roku pojawi się kolejna interpretacja legendarnego bohatera wszystkich uciśnionych wykrzyknąłem z dezaprobatą, ale jak dowiedziałem się, że jego twórcą będzie wyżej wymieniony artysta od razu ściszyłem głos.
Sam dokładnie już nie wiem ile widziałem wersji „Robin Hooda”. Wiem natomiast, że ile by ich nie było to w jakiś sposób zawsze wywierały duży wpływ na młodych chłopców. To oni biegali z łukiem i strzałami chcąc za wszelką cenę trafić do celu. Tak samo do celu pragnął trafić Ridley Scott obsadzając w roli głównej Russela Crowe.
W tym roku miałam możliwość dwukrotnie oglądać filmy, których głównym wątkiem jest mitologia. Jest to temat do którego ciągle się powraca, który zawsze budzi naszą ciekawość. Znane nam z lekcji polskiego mity nabierają kształtów i może dzięki temu lepiej możemy je zrozumieć. Jak wiadomo, Perseusz w mitologii to postać dość ciekawa, dlatego też powstało o nim sporo ekranizacji. Jedną z najgorszych miałam możliwość oglądania niedawno.
Film "Starcie Tytanów" to film chaotyczny, niby wątki są poukładane, droga głównego bohatera jest jasno nakreślona, ale dla mnie było wiele momentów niezrozumiałych, były chwile nudne i mało przekonywujące.
Jak opowiedzieć prostą, banalną historię jakich wiele, żeby przykuć widza od pierwszych do ostatnich minut filmu? Na te pytanie na pewno potrafi odpowiedzieć Lone Scherfig, duńska twórczyni obrazu „Była sobie dziewczyna”.
Przenosząc nas w lata sześćdziesiąte reżyserka pokazuje jak 17-letnia Jenny (Carey Mulligan) ulega czarowi trzydziestoparoletniego Davida (Peter Sarsgaard), który widząc ją stojącą w strugach deszczu ze swoją wiolonczelą śmiało i niezwykle inteligentnie proponuje podwiezienie.
Jak wiadomo czasy się zmieniły, zmienił się też Sherlock Holmes. Przyznam się, że nie miałam okazji czytać powieści Artura Conan Doyle, nie przypominam sobie też adaptacji filmowej o tej słynnej postaci. Jak przez mgłę pamiętam starszego pana w pelerynie, z fajką w ustach, obdarzonego niezwykłym intelektem.
W filmie Guy'a Ritchiego nie ma ów starszego pana, tylko umięśniony rozrabiaka, niechlujnie ubrany, prowadzący hulaszczy tryb życia. Daleko mu do gentelmana, jednak posiada swój urok i czar osobisty.
Powiem szczerze, „Fish Tank” zwiódł mnie trochę na manowce. Pierwsze sceny filmu wyraźnie zasugerowały mi, iż będzie to kolejna produkcja w której młoda, utalentowana osoba nie wiedząc co zrobić ze swoim życiem, mieszkając gdzieś na przedmieściach w nieciekawym środowisku, bez przyszłości, rozwija swój talent po czym dostaje szansę od losu i zostaje gwiazdą lub czymś w tym rodzaju. Nic bardziej mylnego. W miarę upływu scen zdałem sobie sprawę, że nie tędy droga i odetchnąłem z ulgą.
Jedną z rzeczy która powoduje, iż mam nieodpartą ochotę obejrzenia jakiegoś filmu, przeczytania jakiejś książki są pojawiające się na ich temat skrajne opinie. Zawsze się wtedy zastanawiam co takiego w nich jest, że określamy takie dzieło jako czarne bądź białe. Nigdy w szarych barwach. Zaraz po premierze w Stanach Zjednoczonych najnowszego filmu Petera Jacksona „ Nostalgia anioła” pojawiło się właśnie tak wiele rozbieżnych recenzji. I tu nie chodzi o to, że komuś ta produkcja po prostu nie przypadła do gustu. Mówiąc kolokwialnie została zmieszana z błotem albo okrzyknięta jednym z najlepszych obrazów 2009 roku!
Przekornie postaram się nie wstawić za żadną ze stron i pobalansować w szarościach.
Kiedy na początku lat 90-tych zetknąłem się z „Przygodami Barona Munchausena” to przypominam sobie z jaką niezwykłością zostałem przeniesiony w abstrakcyjny świat Terry’go Gilliama. Ten charakterystyczny rodzaj wizji okraszony dozą magii natychmiast poszerzyłem o wyrazisty obraz jakim jest "Brazil" a potem "Fisher King". Być może Gilliam jest bardziej znany szerokiej publiczności jako ten który przeniósł na duży ekran część szalonych pomysłów grupy Monthy Pytona, ale to właśnie wyżej wymienione pozycje są jakby wizytówką jego twórczości. Oglądając najnowszą propozycję reżysera „Parnassus” widzimy wyraźnie kontynuację szalonych, wizjonerskich scen.
O rany, jak ja kocham filmy, które tak pozytywnie potrafią mnie zaskoczyć! Siada człowiek w fotelu, godzi się na to, że ten czas może być tak stracony jak ostatni kupon w Lotto, ale co tam? Przecież robimy to zazwyczaj w wolnym czasie, więc cóż mamy do stracenia?
"Radio na fali" czy też jak kto woli "Boat That Rocked" to poplątanie komedii, dramatu oraz filmu muzycznego. Ba, i to jak muzycznego! Chciałoby się wykrzyczeć "Rock 'N Roll Baby!", ale będę łaskawy o tej porze dla swoich sąsiadów, których średnia wieku wynosi tyle, ile sekund jest w minucie.
Z doświadczenia wiem, że filmy nagradzane na oscarowej gali są specyficzne i często trudne w odbiorze. Nie jest to kino ale mas, lecz bardziej skierowane do jego koneserów. Przez rozdaniem tegorocznych Oskarów wiele spekulowano nad ewentualnymi wygranymi. Osiemdziesiąta pierwsza z kolei gala przyniosła sporo niespodzianek, a pewniacy obeszli się tylko smakiem złotej statuetki.
Najwięcej, bo aż osiem nagród zdobył, obraz angielskiego reżysera Dannego Boyle’a "Slumdog: milioner z ulicy" (dystrybutor Monolith Video). Jego kariera filmowa ukształtowała się jak górskie pasmo, w którym zdobywał szczyty i odwiedzał niziny.
Mała Meggie (Eliza Bennett) jest córką znanego i utalentowanego introligatora Mortimera Folcharta (Brendan Fraser). Dziewczynka i tato są niestety sami, matka Meggie zaginęła w niewyjaśnionych okolicznościach gdy dziewczynka miała zaledwie trzy lata. Wkrótce, mała Meggie dowiaduje się, iż Mortimer posiada szczególną moc, czytając książkę na głos, potrafi powołać do życia jej bohaterów. Przypadkiem powołany z bajki do życia zostaje nikczemny władca Capricorn oraz jego świta. Mortimer bardzo chce odnaleźć swoją zaginioną żonę, ale to zadanie do łatwych nie należy. Mała Meggie (Eliza Bennett) jest córką znanego i utalentowanego introligatora Mortimera Folcharta (Brendan Fraser). Dziewczynka i tato są niestety sami, matka Meggie zaginęła w niewyjaśnionych okolicznościach gdy dziewczynka miała zaledwie trzy lata. Wkrótce, mała Meggie dowiaduje się, iż Mortimer posiada szczególną moc, czytając książkę na głos, potrafi powołać do życia jej bohaterów. Przypadkiem powołany z bajki do życia zostaje nikczemny władca Capricorn oraz jego świta. Mortimer bardzo chce odnaleźć swoją zaginioną żonę, ale to zadanie do łatwych nie należy.
Guy Ritchie nakręcił kiedyś świetne filmy pod tytułem "Przekręt" oraz "Porachunki". Było to ponad 9 lat temu i wszyscy czekaliśmy na coś co będzie można przynajmniej porównać z tymi tytułami, które były stworzone w naprawdę oryginalny sposób. Gangsterka, angielski humor, ciekawe ujęcia, świetny scenariusz. To główne atuty najbardziej znanych produkcji tego reżysera. Ale cóż... Ritchie miał wtedy przejawy geniuszu, a dziś stara się i jakoś mu do końca nie wychodzi.
Wielkim powrotem miał być "Rewolwer" w którym wystąpił Jason Statham (w "Przekręcie" główna rola). Niestety wyszło marnie.
Kolejny film z kategorii "łatwy, lekki i przyjemny". Ewidentna komedia romantyczna na wieczory we dwoje. I pomimo tego, że przed połową filmu znamy już zakończenie to i tak nieźle się go ogląda. W rolach głównych zobaczymy Ume Thurman, Colina Firtha, Jeffreya Deana Morgana. Pan Morgan może i znaną twarzą nie jest, ale w tym filmie akurat jest bardzo przyjazną twarzą za którą trzyma się kciuka lub nawet dwa. Historyjka jest już oklepana do granic możliwości, więc nie można tutaj mówić o czymś nowatorskim i odkrywczym.