"Lincz na Lynchu..." Po ostatniej hossie kinowej, którą przyszło mi zaliczyć, czyli powtórnym po przeczytaniu książki obejrzeniu Into the Wild, a także rewelacyjnych Nietykalnych i niewiele tylko gorszym Wstydzie, przyszła kolej na bessę. Zaczęło się od Tras el cristal, które wywarło na mnie bardzo mieszane uczucia a skończyło wczoraj na filmie, po którym spodziewałem się dużo więcej. Mowa o Inland Empire Davida Lyncha, reżysera, który wielokrotnie pozytywnie mnie zaskakiwał swoimi dziełami. Tym razem jednak, po prawie trzech godzinach spędzonych przed ekranem, niewiele będę mógł napisać w obronie dzieła.
"The Perfect Sleep"... tytuł jest adekwatny do emocji towarzyszących podczas oglądania. Tzn. nie chcę być zbyt okrutny dla czyjejś pracy, 20 minut jeszcze można z godnością wytrzymać, ale kolejne minuty, to po prostu męczarnia. Wszystko się ciągnie jak guma Turbo i niesmak pozostawia taki sam jak ona. Dla tych co nie usnęli (lub nie usną) podczas oglądania tego tytułu, należy się wielka pochwała, zatem składam już gratulacje z tego miejsca.
Główna rola filmu, to "bardzo znany" aktor: Anton Pardoe. Człowiek, którego bym obsadził najwyżej w roli Horacego w serialu "Dr. Quinn".