Tym razem do kina wybrałem się z własnej, nieprzymuszonej woli. Nie zdarza się to często, jednakże Prometeusz Ridleya Scotta, na długo przed wejście do multipleksów był dla mnie pozycją obowiązkową wśród tytułów, z którymi warto zapoznać się nie w domowym zaciszu, a na dużym ekranie, w dodatku w 3D. Choć na kilka dni przed seansem, zdążyłem się już naczytać niepochlebnym opinii na temat dzieła od kilku znajomych to w głębi serca wierzyłem, że w moim przypadku będzie inaczej. Jako fan serii Obcego i silny zwolennik dobrego kina s-f byłem nieugięty. Dodatkowo, takie pozycje reżysera jak kultowy już Blade Runner, Gladiator czy Helikopter w Ogniu podtrzymywały moją nadzieję w to, że i tym razem się nie zawiodę. Również oceny na IMDB były stosunkowo przychylne (7,6/10), choć nie tak rewelacyjne jakbym się początkowo mógł spodziewać. Całości mojej wiary w triumf Prometeusza dopełniła kapitalna ścieżka dźwiękowa, której słuchałem już na kilka dni przed spektaklem i równie dobry, trzymający w napięciu zwiastun, krążący od dawna po sieci.