Już piątego stycznia na ekranach polskich kin pojawi się "Sherlock Holmes. Gra cieni". Nim jednak widzowie wybiorą się na seans kolejnych przygód duetu Holmes - Watson warto, żeby przypomnieli sobie, co działo się w pierwszej części.
Oglądając zwiastun na HBO ostrzyłem sobie apetyt na niezłe kino. Powiązanie trzech gatunków w jednym - czyli thriller, akcja z elementami science-fiction to dla mnie gratka i zaostrzył apetyt udział głównych gwiazd filmu. Jakie miałem wrażenia po zakończeniu filmu ciężko mi opisać.
Film ogląda się swobodnie, bez znużenia ale i nie wpycha w fotel, średnio zaskakujące zwroty akcji (od początku widz wie, że w takich filmach główni bohaterowie zwrócą się przeciw sobie, na wierzch wypłynie etyka i moralność głównego bohatera), sprawne a może i więcej niż sprawne efekty specjalne, kto nie lubi oglądać krwi będzie musiał często zamykać oczy, bardzo widowiskowo nakręcone sceny walki, niezła gra aktorska.
Jak wiadomo czasy się zmieniły, zmienił się też Sherlock Holmes. Przyznam się, że nie miałam okazji czytać powieści Artura Conan Doyle, nie przypominam sobie też adaptacji filmowej o tej słynnej postaci. Jak przez mgłę pamiętam starszego pana w pelerynie, z fajką w ustach, obdarzonego niezwykłym intelektem.
W filmie Guy'a Ritchiego nie ma ów starszego pana, tylko umięśniony rozrabiaka, niechlujnie ubrany, prowadzący hulaszczy tryb życia. Daleko mu do gentelmana, jednak posiada swój urok i czar osobisty.
Dosyć głośna produkcja Meyers’a, o której na pewno większość z Was musiała słyszeć. W obecnej chwili film ma prawie 3,5 roku jednak uważam, że jest to jeden z lepszych filmów jakie kiedykolwiek widziało kino. Obsada aktorska w rolach damskich jest oczywiście idealnie dobrana, mamy tutaj 2 znane aktorki (Cameron Diaz, Kate Winslet) mające na swoim koncie bardzo dobre produkcje filmowe. Jeśli chodzi o grono męskie również nie ma czym pogardzić (Jude Law, Jack Black). Panowie podobnie jak ich koleżanki są zaliczani do aktorów można powiedzieć górnej półki. Muzyka w filmie jest idealnie dopasowana do poszczególnych scen, co nadaje całości idealny efekt.
Kiedy na początku lat 90-tych zetknąłem się z „Przygodami Barona Munchausena” to przypominam sobie z jaką niezwykłością zostałem przeniesiony w abstrakcyjny świat Terry’go Gilliama. Ten charakterystyczny rodzaj wizji okraszony dozą magii natychmiast poszerzyłem o wyrazisty obraz jakim jest "Brazil" a potem "Fisher King". Być może Gilliam jest bardziej znany szerokiej publiczności jako ten który przeniósł na duży ekran część szalonych pomysłów grupy Monthy Pytona, ale to właśnie wyżej wymienione pozycje są jakby wizytówką jego twórczości. Oglądając najnowszą propozycję reżysera „Parnassus” widzimy wyraźnie kontynuację szalonych, wizjonerskich scen.
Film fantasty, który opowiada historię Parnassusa (Christopher Plummer) i jego niezwykłego Imaginarium – widowiska, podczas którego widzowie otrzymują kuszącą okazję wybrania się w magiczny świat wyobraźni.
Wraz z wędrowną trupą teatralną, m.in. sarkastycznym i cynicznym pomocnikiem Percym (Verne Troyer) oraz wszechstronnym młodym aktorem Antonem (Andrew Garfield, niedawny laureat BAFTA za rolę w serialu Boy A), Parnassus oferuje widowni szansę wykroczenia poza prozaiczną rzeczywistość. Jego magiczne lustro stanowi furtkę do fantastycznego świata nieskrępowanej wyobraźni. Jednak czary Parnassusa mają swoją cenę. Przed wiekami zawarł on pakt z diabłem, Panem Nickiem (Tom Waits), który wkrótce przybędzie odebrać swoją nagrodę: Valentinę, ukochaną córkę Parnassusa. Stanie się to w dzień jej szesnastych urodzin.