Do kina wybieram się stosunkowo rzadko. Stosunkowo, gdyż nie odpowiada mi stosunek jakości do ceny weń oferowany. Nie lubię bowiem przepłacać za oglądanie filmu, będąc otoczonym przez ludzi konsumujących popcorn i colę, czyniąc przy tym hałas większy niż salowe nagłośnienie. Raz na jakiś czas pojawia się jednak film, na który czekam z niecierpliwością od chwili pierwszych zwiastunów i informacji prasowych. Do powyższych należało między innymi "Drzewo Życia" znanego, mimo iż nieposiadającego dużego dorobku szpulowego, reżysera Terrenca Malicka.
Przygody Doriana zagościły wreszcie na ekrany polskich kin, dokładnie rok po światowej premierze. Możemy rzec tylko - trudno, przywykliśmy. Jednak czy jest nad czym rozpaczać? Jak dla mnie film mógłby mieć i poślizg trzyletni albo dziesięcioletni. Może dzięki temu miałbym szansę go ominąć, a tak to muszę z grymasem na twarzy napisać te kilka linii tekstu.
"Dorian Grey" jest ekranizacją znanej na całym świecie powieści Oscara Wilde'a. Od razu chcę nadmienić, iż książki nawet nie widziałem na oczy, nie mówiąc o czytaniu. Szczerze mówiąc jeśli miałbym czytać tyle książek co oglądam filmów, to musiałbym rzucić pracę a tego w planach nie mam.